Berek ma pięć lat, więc jest psem dorosłym. Mogę nawet powiedzieć, że osiągnął już seterzy rodzaj dojrzałości, czyli jak na przedstawiciela swojej rasy, jest poważny i stateczny ;). Ludzie nadal biorą go za szczeniaka, ale ja wiem jak bardzo zmienił się przez te wszystkie lata – to była ogromna metamorfoza z szalonego pędziwiatra, na skonkretyzowanego w działaniu pędziwiatra, a obecnie na,… młodego duchem, ale dość schorowanego psiaka… Berek długo zmagał się z chorobą układu moczowego. Teraz ten temat wydaje się pod kontrolą, ale zaczęły się poważne problemy ze zwyrodnieniami kości i uszkodzeniami stawów, które wyszły na jaw w ostatnich miesiącach. So the story goes…
Dziś chciałabym napisać kilka słów podsumowujących nasze zmagania z chorobą układu moczowego, bo biorąc pod uwagę, że temat wydaje się być już pod kontrolą, to chyba dobry moment na rozrachunek. Będzie krótko, będzie zwięźle i niemedycznie, ale oczyszczająco dla mojego, psiarskiego ducha 😉
Jak już wiele razy wspominałam na blogu, we wrześniu 2015 roku przenieśliśmy się do Holandii na okres moich studiów (rocznych). Oczywiście Berek pojechał z nami. Zorganizowanie życia w nowym kraju zajęło nam sporo czasu i pochłonęło dużo naszej energii. Było to też specyficznie stresujące. Po paru miesiącach naszego pobytu w Holandii Berek zachorował na zapalenie pęcherza. Zdarzyło mu się to pierwszy raz w życiu. Miał temperaturę, ale nie biegał sikać co minutę więc weterynarz (tym bardziej ja) nie wyłapał, że to pęcherz i na początku leczył jak zwykłe przeziębienie. Byliśmy spowrotem w klinice po paru tygodniach. Tym razem weterynarz zlecił zbadanie moczu i szybko wyszło, że Berek ma zapalenie. Od tamtej pory wiedziałam już, że to może powracać i że muszę regularnie badać mu mocz.
Tak jak sądziłam zapalenie wracało, a weterynarze stosowali ciągle te same metody leczenia i diagnozowania. Zmieniałam kliniki, zmieniałam weterynarzy. Nikt nie sugerował, że w chorobie Berka jest cokolwiek dziwnego – mówiono, że tak pewnie ma. Cóż – słyszałam to od paru weterynarzy i ciężko było mi to podważać nie mając sama żadnej wiedzy w tym temacie. Berek miał nieprawidłowe PH moczu w którym wytrącały mu się struwity, które za to raniły mu układ moczowy i powodowały ból.
W międzyczasie byliśmy w Polsce – Berek miał zrobione tutaj USG jamy brzusznej i układu moczowego. Badanie nie wykazało żadnych nieprawidłowości. Berek też po tym kilkutygodniowym pobycie w Polsce zachorował na babeszjozę, gdy byliśmy w drodze powrotnej do Netherlandów (w Holandii babeszjoza powszechnie nie występuje), a okoliczności tego były według mnie dość dramatyczne, bo szalonego biegania po Berlinie i szukania pomocy dla psa i potem wracania do Warszawy aby psu podać lek, nigdy nie zapomnę… (klik). Po wyleczeniu babeszji Berkowi powróciło zapalenie pęcherza. Były znów wizyty u lekarzy, znów leczenie jakąś chemią i oczywiście zasugerowana nam zmiana diety na karmy lecznicze marki Hill’s lub Royal Canin typu urinary… Odnosiłam ciągle wrażenie, że weterynarze dziwnie ze mną rozmawiają, że głównie chcą mnie – klientkę – zadowolić, a pies to jest dodatek z jakim przychodzę JA, a nie ich pacjent. Może to była bariera językowa lub kulturowa? Nie wiem. Byłam spanikowana, bo odbijałam się od jednego weterynarza do drugiego i nic z tego nie wynikało poza tym, że mówiono mi, że Berek tak widocznie ma. Nie rozumiałam takiej retoryki, bo jak pies „ma tak mieć”, że ciągle ma zapalenie? No nie!
Jednak apogeum beznadziejności zaczęło się, gdy przeprowadziliśmy się z Haarlemu do Hilversum. Zresztą zrobiliśmy to dla psa, bo w Hilversum są tereny do biegania dla setera, o które w Holandii generalnie trudno. Przeprowadzka była trudna, ale była wyczekana i wymarzona. Mieliśmy wreszcie odetchnąć w miasteczku spokojniejszym, w mieszkaniu większym i choć może brzydszym, ale przytulniejszym. Nawet kupiliśmy używaną kanapę za szalone 25 euro i próbowaliśmy czuć się „jak u siebie” :). Niestety nic z tego nie wyszło, bo Berkowe zdrowie nie dało rady.
Pęcherz nadal dokuczał Psiemu Ryjowi. I wtedy też pojawiły się pierwsze poważne problemu behawioralne, czyli Berkowe lęki. Oznaki były już wcześniej, ale nie tak silne i Berek jeszcze sobie jakoś z nimi radził. Niestety coś pękło w nim właśnie w momencie, gdy miał już pola do biegania, gdy szła wiosna, gdy my zaczęliśmy się lepiej czuć, gdy obroniłam się na uczelni … Pies pękł, a ja z nim. Na tym etapie problemy z pęcherzem u Berka trwały już prawie rok.
Nie będę pisać o sobie, bo to inny temat. Skupię się na Berku, bo to jego stan zaważył potem na wielu rzeczach. Biegałam z psem lub z jego moczem po klinikach. Wreszcie zlecono Berkowi kolejne USG. Oczywiście psie ubezpieczenie tego nie obejmowało, bo Berek za młody. Cóż, leciały setki euro na leczenie (weterynarze są ekstremalnie drodzy w Holandii), ale nie miało to znaczenia – chcieliśmy tylko desperacko pomóc psu. USG znów nic nie wykazało, posiew był dobry. Berek ledwo co chciał wychodzić by się wysiusiać. Spacery nie były już możliwe. Mój pies, mój unoszący się w powietrzu pędziwiatr, ledwo co dawał radę obejść dom, bo uciekał na krótkich nogach do domu. Taki stan trwał parę tygodni i nie widziałam poprawy. Berek był ciągle chory, ale też nie w jakimś tragicznym stanie, aby to tak naprawdę tłumaczyło jego zachowanie. Jednak psychicznie nie dawał rady i znikał. Byłam załamana i sama zaczęłam chorować. Konsultowałam zachowanie Berka z behawiorystką, która sugerowała, że niestety, gdy pies jest chory to terapia nic nie da.
I wtedy postanowiliśmy, że jadę z nim do Polski szukać pomocy, bo w Holandii nie potrafię sobie poradzić i wyleczyć Psiego Ryja. Zrezygnowałam z pracy, którą udało mi się znaleźć w minimalnej, ale jednak, ilości godzin i Adam zawiózł nas do Polski. Sam wrócił po paru dniach do Holandii z powodu zobowiązań zawodowych. Nie wiedziałam co tak naprawdę będzie, ale liczyłam się z tym, że do Holandii już nie wrócę. Nie powiedziałam jej nigdy „do widzenia!” i nawet teraz, gdy wiem, że tam nie wracam, to nie potrafię tego zrobić, bo jakoś boli.
W Polsce zabrałam Berka do „naszego” weterynarza. Zastosował standardowe leczenie antybiotykami i, niestety karmą weterynaryjną. Ale byłam spokojniejsza, bo wiedziałam, że zajmie się Berkiem, nie odpuści i powie co robić dalej by mu pomóc. Leki pomogły, karma widocznie też, bo na krótki moment stan Berkowego pęcherza poprawił się. Jednak już po kilku tygodniach okazało się, że problem powrócił i tym razem pojawiły się nie struwity, a szczawiany. Nie wiem czy podobnie było w Holandii, bo tam mówiono mi, że jest ok, a ja nie wiedziałam o co pytać. Nasz weterynarz widząc niestandardową reakcję na standardowe leczenie, wydawałoby się, dość standardowego schorzenia, zasugerował wizytę u urologa. I to jest coś co będę zawsze chwalić czyli trzeźwe podejście do problemu i traktowanie psa jako swojego pacjenta, którego dobro jest najważniejsze – czyli weterynarz nie wie co dalej i odsyła do kogoś kto zwierzakowi może naprawdę pomóc, a nie powtarza, że jest ok, bo przecież ten pies „tak pewnie ma”.
I takim sposobem trafiliśmy znów na USG i potem na wizytę u psiego urologa. Obecnie Berek dostaje jeden suplement diety (l-metioninę) dla psów, które mają skłonności do zasadowego moczu. Ma dobre wyniki, żadnych kamieni. Jest spowrotem na BARF, gdzie oczywiście suplementację dostosowałam do jego organizmu czyli podaję mu także żurawinę i owoce róży.
Problemy behawioralne zostały, ale pracujemy. Zaczęłam z Berkiem pracę węchową – mamy za sobą parę zajęć z nosework, powoli wracamy do tropienia użytkowego. Ponieważ nie udało mi się znaleźć grupy tropiącej w mojej okolicy, czy chociażby po mojej stronie Warszawy, to wzięłam sprawy w swoje ręce, znalazłam instruktora i na razie jestem w trakcie zbieranina chętnych.* Szczerze wierzę w terapeutyczną moc pracy węchowej i na pewno nie poddam się póki nie spróbuję pomóc Berkowi uruchamiając ponownie jego nos i przypominając mu jak cudowne jest węszenie. Może się uda.
Niestety/stety choroba, jak i problemy z układem ruchowym o czym dokładnie napiszę w oddzielnym poście, bardzo zmieniły Berka. W domu jest tym samym cudownym przytulakiem, ale na spacerach to inny pies. Jest strachliwy, bywa przygaszony, szybko zniechęca się, gdy coś zaczyna mu doskwierać w jego główce. Problemy z pęcherzem, jak i z układem kostnym i stawami, sprawiły, że Ryj już tak chętnie nie biega. Jego bieganie obecnie to jest nic w porównaniu z tym co było kiedyś… a mówiąc kiedyś mam na myśli tak naprawdę kilka miesięcy temu, co jest tym bolesnym i szokującym elementem całej historii – bo starzenie się psa to jedno, a zmęczenie i wyniszczenie psychiczne i fizyczne chorobą to co innego i dla samego psa jak i właściciela. Na tym etapie chcę się po prostu upewnić, że to co spotyka go na spacerach, czy to czym się na nich zajmuje, daje mu szczęście i satysfakcję. Dlatego leczymy i ciało i głowę Psiego Ryja 🙂
Ostatnio, po zdiagnozowaniu zwyrodnień kości i bardzo poważnie uszkodzonego stawu łokciowego, rozumiem, że w Holandii najprawdopodobniej dokuczał mu także ból kończyn, choć kuleć zaczął dopiero w Polsce. Stwierdzam otwarcie, że mój pies miał bardzo ciężki rok, a złożyło się na to wiele rzeczy – jego choroby, nasze zdenerwowanie, weterynarze w Holandii jak i moje problemu w tym żeby jakoś skutecznie się z nimi porozumieć. Teraz jest lepiej – pęcherz ogarnięty, nogi w trakcie leczenia, które potrwa jeszcze kilka miesięcy, ale miejmy nadzieję przyniosą Ryjowi ulgę w bólu. Terapia behawioralna powoli się rozkręca. Ja nie dostaję już ataków panicznej duszności, a Adam wraca do nas już za kilka tygodni. Idzie ku lepszemu 🙂 Niestety obawiam się, że te miesiące zmieniły Berka i że już nigdy nie będzie tak jak było kiedyś. Przyznaję, że czasem ciężko mi się z tym pogodzić i zdarza mi się, że tęsknię za moim szalonym, beztroskim psem. Nie wiem jak będzie, ale na pewno zrobię co mogę by mu pomóc i dać mu szansę na to, że jeśli uzna, ze chce być znów zwariowany i beztroski i wyglądać na polach jak ścierka powiewająca na wietrze, to będzie miał na to szansę. A jeśli nie? Cóż – byle by dobrze się czuł, był spokojny i szczęśliwy, prawda?
* osoby chętna na tropienie w Łomiankach i okolicach proszę o kontakt tu na blogu lub przez FB Berka – ruszyła grupa tropieniowa i na razie spotkania odbywają i mają się odbywać w środy.
Przeczytałam z wielką uwagą , jak zwykle zresztą, Twój blogowy wpis i… tak sobie pomyślałam, że gdyby okoliczności początku życia Poli na tym świecie nie były takie jakie były😯, to Berek i właśnie Pola stanowiliby rodzeństwo. Dlaczego ? Też nasza psinka przeżyła 5 lat i ciągnie powoli 6 rok , i też „wyrosła” z wariactwa. Choć u niej to nie szaleńcze biegi po łąkach , a bardzo intensywne półbiegowe marsze, niestety na smyczy ( nie puszczaliśmy jej zbyt czesto, bo w pobliskich lasach, a właściwie w Puszczy żyją sarny, zające i bywają coraz częściej dziki, a Pola…ma psie „ADHD” 😋na sierściuszki leśne).Poza tym zamieszkała u nas w wieku 7- u miesięcy, wiec pewne nawyki u niej się…zagnieździły . Oczywiście chodziła 2- krotnie na szkolenia, tam prawie była prymuską, ale w domu popuszczaliśmy lecę, tj odpuszczaliśmy to co powinniśmy z nią ćwiczyć, a najbardziej konsekwentną naukę przychodzenia na przywołanie. Ponieważ bardzo często chodzimy po Puszczy, dowiedziałam się, że w lasach nie wolno spuszczać psa ze smyczy, kara to max 5 tys.zł, zatem „siła złego na jednego” , tj smycz na spacerach to KONIECZNOŚĆ przyczepiona do obroży.Ale do rzeczy. Gdy do nas przybyła to w domu była już irlandka chorująca na nowotwór, Pola z pewnością to wyczuła i była spokojna, ustępliwa, jednym słowem szczenięctwo takie na 100 fajerek ją ominęło. Oczywiście chodziliśmy z nią na Wybiegi dla psów i tam się wybiegała na 100 %, a może i więcej, bo miała kumpli wariatów , z ktorymi pokonywała długość wybiegu na maksa😃. I przyszedł czas na odejscie Emi, Pola miała wówczas 2 lata. Nie powiem , PRZEŻYŁA. Ale w niedługim czasie wróciła do radosnego „samopoczuwania”😊. Po roku od odejścia Emi zaadoptowaliśmy 12 letnią , również irlandkę Idę, dziewczyny darzyły się chłodną przyjaźnią, ale bardzo spokojną, nigdy nie wchodziły sobie w kaszę, a miski miały swoje i o tym wiedziały bez nauki i nigdy sobie w „kaszę” nie weszly.Pola znowu miała starszą towarzyszkę. Czasem się pobawiły , lubiliśmy patrzeć na te psie charce. 😍 Ale Ida zaczynała chorować, prawdopodobnie była remisja nowotworu, który miała usunięty ( wetka powiedziała , że usunela wszystko, ale…)po przybyciu do nas. Walczyliśmy prawie 1.5 roku. Odeszła za TM w wieku 14 lat i 6 miesięcy . I znowu Pola to przeżyła, ale duuuużo gorzej, tj strasznie posmutniała, w domu dużo śpi, bunkruje się,często jakby nie słyszała jak się ją przywołuje-w domu😯,bywa , że na spacerach zachowuje się jak staruszka- idzie z łapki na łapkę, buntuje się-kładzie i nie chce iść dalej. Ale nie odpuszczam i namawiam do skutku do dalszego spaceru. Na „chwilę” jest dobrze, a potem marsz za moimi plecami itd , itp. Ale są też dni, że na spacerach nie odpuszcza, wtedy wszystkie moje kłopoty i zmartwienia uciekają , ja cieszę się z tej jej seterowej swawoli. Bo to ja chodzę z nią na tych długich dystansach.Dziś byłyśmy u weta aby zrobiono jej szczegółowe badania krwi, też USG-gowano jej wygolone brzusio długo i bardzo szczegółowo. I radość -wszystko w porzadku z organami wewnetrznymi. W poniedziałek ( tj za dwa dni ) będą wyniki (szczegółowe i szerokie) krwi. MAMY nadzieję, że wszystko w porządku z jej zdrowiem. Potem zabierzemy się intensywnie za psią psyche. A jest tego sporo. Wiemy też, że setery uspakajają się po ukończeniu 4 lat, ale… nie aż tak. I tyle tego mojego wycinka życia z seterem….seterami.